<
„Dn. 9.05.1987 r. Awaria w samolocie co będzie Boże…”
9 maja mija 36 lat od katastrofy samolotu „Kościuszko”, który rozbił się w Lesie Kabackim w Warszawie. Wszyscy pasażerowie i załoga ponieśli śmierć na miejscu.
To była jedna z największych, obok Katastrofy Smoleńskiej, tragedii w dziejach polskiego lotnictwa. Samolot pasażerski Ił-62M SP-LBG „Tadeusz Kościuszko” Polskich Linii Lotniczych LOT, lecący do Nowego Jorku rozbił się o godzinie 11:12 w Lesie Kabackim – niecałą godzinę po starcie. Śmierć poniosło 183 osób, ale udało się zidentyfikować jedynie 121.
Samolot został zakupiony w 1983 roku w Związku Radzieckim. Obecnie wiemy, że przyczyną katastrofy była wada konstrukcyjna, jednak śledztwo przeprowadzone w czasach PRL-u jako przyczynę wskazało winę pilotów.
Na początku nic nie zapowiadało tragedii. Samolot, który właśnie wrócił z Chicago przeszedł kilkugodzinny serwis i został dopuszczony do lotu. Na pokładzie były łącznie 183 osoby: najmłodsza pasażerka miała 1,5 roku, najstarsza – 95 lat. Do godziny 10:41 wszystko przebiegało zgodnie z planem.
W 23 minucie lotu stwierdzono pożar samolotu oraz utratę dwóch silników – to był początek końca. Podjęto decyzję o zawróceniu samolotu i awaryjnym lądowaniu na Warszawie. Ta decyzja miała jeszcze kilkukrotnie ulec zmianie wskutek kolejnych następstw awarii i błyskawicznym pogarszaniu się sytuacji – rozważano również lotnisko w Gdańsku. Ostatecznie, kapitan Pawlaczyk poprosił o skierowanie samolotu do lądowania awaryjnego na wojskowym lotnisku Modlin.
Wskutek braku informacji o warunkach pogodowych panujących na lotnisku Modlin, powtórnie zweryfikowano decyzję o lądowaniu i, licząc się z faktem ewentualnego rozbicia samolotu przekierowano samolot do awaryjnego lądowania na Lotnisku Okęcie…
10 kilometrów od drogi startowej od samolotu odpadły przepalone elementy konstrukcji i doszło do pożaru. O godz. 11:08 rozpoczęło się lądowanie „na brzuchu” – bez wysunięcia podwozia, a samolot zaczął ścinać drzewa.
„Kręcimy w lewo. Zrobimy wszystko, co możemy” – brzmiał zapis słów kapitana Zygmunta Pawlaczyka.
„Dobranoc, do widzenia! Cześć, giniemy!” – to ostatnie słowa załogi zarejestrowane w czarnych skrzynkach.
Przebieg lądowania był na tyle tragiczny, że bardzo wielu ciał w ogóle nie dało się zidentyfikować – naoczni świadkowie mówili o makabrycznych widokach – rozerwanych częściach kończyn czy korpusach ciał wbitych bez głowy w drzewa. Udało się odzyskać część mienia ofiar i zwrócić go rodzinom. Część, bo zanim ówczesne służby zabezpieczyły teren, prawdopodobnie doszło do rabunków.
Wśród przedmiotów zachowało się coś jeszcze – Biblia, z którą prawdopodobnie leciała jedna z pasażerek – Halina Domeracka, a w niej napis:
„Dn. 9.05.1987 r. Awaria w samolocie co będzie Boże Halina Domeracka 02-647 Warszawa ul. R. Tagore…”
Dziś już wiemy, że załoga, zwłaszcza piloci, faktycznie „zrobiła wszystko, co mogła” i walczyła dzielnie do ostatka, a przyczyna tragedii leżała zupełnie gdzie indziej.
Kapitan Zygmunt Pawlaczyk doczekał się ulicy swojego imienia na warszawskim Ursynowie, a Rada Państwa uhonorowała pośmiertnie całą załogę odznaczeniami państwowymi.
Na pamiątkę ówczesnych tragicznych wydarzeń w Lesie Kabackim postawiono krzyż.
>